Paweł Falicki
Motto: „Idź tam! Czego się boisz? Najwyżej cię zabiją. Myślisz, że jesteś taki ważny?”
(Kornel Morawiecki do Pawła Falickiego podczas rozruchów ulicznych 31 sierpnia 1982 we Wrocławiu)
Było dżdżyste, ciepłe majowe popołudnie. Wille na wrocławskim Biskupinie licytowały się kwiecistymi, pachnącymi miodem ogródkami. Spokojne, mokre i wąskie uliczki świeciły pustkami. Tu i ówdzie przemykał się ktoś pod parasolem. Kolejne osoby wchodziły do jednego z lepiej wyglądających domków. Przy wejściu hasła nie obowiązywały – zostałem wcześniej sprawdzony w mieszkaniu-filtrze czy nie mam „ogona”. Gospodarz – p. Tadeusz Bielawski – zapraszał na drugie piętro-poddasze. W szyby skośnych okien uderzały drobne krople wiosennego deszczu. To tu rozpoczynało się najważniejsze dla późniejszej „Solidarności Walczącej” spotkanie działaczy zdelegalizowanego Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”.
Do miejsca spotkania, przybyło co najmniej dwu poszukiwanych przez milicję mężczyzn: przewodniczący Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ „Solidarność” – Władysław Frasyniuk oraz szef wydawnictw związkowych na Dolnym Śląsku – Kornel Morawiecki. Obaj uniknęli cudem aresztowania lub internowania 13 grudnia 1981.
Władysław Frasyniuk jako wybrany wcześniej i niezaaresztowany Przewodniczący Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” niejako z automatu został Przewodniczącym Regionalnego Komitetu Strajkowego na Dolnym Śląsku po wprowadzeniu stanu wojennego. Był poszukiwany przez milicję a w działaniach podziemnych reprezentował oficjalną linię zdelegalizowanego związku.
Kornel Morawiecki – delegat na Zjazd NSZZ „Solidarność” w Gdańsku – od początku stanu wojennego organizował podziemną sieć wydawniczą na Dolnym Śląsku. Zresztą wydawał już wcześniej nielegalny „Biuletyn Dolnośląski” nieco wzorowany na „Biuletynie KOR” w sferze informacyjnej, acz z własną koncepcją przyszłości Polski. To doświadczenie bardzo się teraz przydało. Już od 13 grudnia Kornel organizował redakcję, druk i kolportaż „Z Dnia na Dzień” – związkowej gazetki informacyjnej podtrzymując tym wrażenie działania spacyfikowanej przez oddziały ZOMO siedziby „Solidarności”. Pierwsze oświadczenia RKS-u były podpisywane przez Kornela bez porozumienia z oficjalnymi władzami NSZZ „Solidarność”, których większość członków była internowana. Dopiero, gdy udało się odnaleźć ukrytego Władysława Frasyniuka, Regionalny Komitet Strajkowy rozpoczął podpisywanie oświadczeń także jego nazwiskiem (później zastąpionym przez Józefa Piniora i Piotra Bednarza).
Byłem w jednej z pierwszych grup redakcyjno-drukarskich (z Piotrem Franielczykiem, Arkadiuszem Dobrowolskim, Jerzym Otfinem i Kazimierzem Suszyńskim) – 17 grudnia 1981 roku wypuściliśmy jakieś ulotki z nieporadnie zebranymi informacjami o internowaniach i aresztowaniach. Druku na ramce w czyimś mieszkaniu na Nowym Dworze uczył nas Piotr Franielczyk. Ale to dzięki Kazikowi Suszyńskiemu – wieloletniemu kolporterowi „Biuletynu Dolnośląskiego” skontaktowaliśmy się z Kornelem Morawieckim wspierając naszą mini-strukturą podziemne wydawnictwa NSZZ „Solidarność” od pierwszych dni stanu wojennego. Wtedy nie było mowy o jakichkolwiek własnych pomysłach na organizację Polski – byliśmy po prostu częścią zdelegalizowanego przez władze związku zawodowego.
Ale warto może przypomnieć, że w stosunku do Kornela trwał wtedy niezakończony proces sądowy. Kornel był w nim oskarżony o opublikowanie po rosyjsku w nielegalnym „Biuletynie Dolnośląskim” apelu do radzieckich żołnierzy. Strona z rosyjskim tekstem została przedrukowana w pezetpeerowskiej „Gazecie Robotniczej” z piętnującym ją komentarzem. Ta gafa redaktorów dodatkowo rozwścieczyła Służbę Bezpieczeństwa, bo wtedy dopiero naprawdę tekst dostał się w ręce stacjonujących w miastach Dolnego Śląska Rosjan. Zarzut był w tych czasach bardzo poważny, bowiem „godził w sojusze”. Proces mógł skończyć się wieloletnim więzieniem, niekoniecznie w Polsce. Ta sprawa niewiele miała wspólnego ze związkową działalnością.
W spotkaniu na Biskupinie w maju 1982 roku brało udział nie więcej niż 10 osób. Oprócz poszukiwanych przez Służbę Bezpieczeństwa Kornela Morawieckiego i Władysława Frasyniuka byli tam: Tadeusz Świerczewski („Rustejko”), Zbigniew Oziewicz („Antoni”), Michał Gabryel („Bartek”), Tadeusz Jakubowski („Augustyn”) i chyba Barbara Labuda („Bella”). Być może był Piotr Bednarz i jeszcze ktoś ze strony władz RKS. No i ja – Paweł Falicki („Tumor”). Zebranie miało na celu wypracowanie wspólnej linii protestów przeciw wprowadzonemu stanowi wojennemu. Kornel, „Rustejko”, „Antoni”, „Bartek” i ja – byliśmy zwolennikami przyjęcia ostrego kursu przeciw komunistom. Jednym z elementów protestów miały być manifestacje uliczne. Pozostali opowiadali się raczej za formami pokojowymi, np. wyłączaniem telewizorów i ustawianiem świeczek w oknach każdego 13 dnia miesiąca. W pewnym momencie, gdy dyskusja między Władkiem a Kornelem nabrała ostrzejszej formy, głos zabrał „Augustyn”. Wstał i rozłożywszy teatralnie swoje długie ręce rzekł: „Chcecie ludzi posłać na ulice pod karabiny maszynowe!”
Na takie dictum zapadła cisza. Ponieważ dalsza dyskusja nie kleiła się, pojedynczo zaczęliśmy opuszczać gościnne poddasze willi. Wyszedłem jako drugi czy trzeci.
Deszcz wciąż mżył, ale na rogu Gierymskich i Orłowskiego była inna „meta”, w której wszyscy się schroniliśmy. Gospodynią była sympatyczna brunetka, p. Krystyna Nowakowska i jej mąż, Ryszard. W mieszkaniu czekał Jan Pawłowski („Jan”) nasłuchujący przez przestrojone radio SB-ckich częstotliwości i utrzymujący jakiś kontakt z rozstawionymi w okolicy naszymi „czujkami”. Była też Hanna Łukowska-Karniej („Nina”) – iskra organizacyjna i jedna z łączniczek Kornela. Czekała także i gorąca herbata. Przyszedł „Antoni”, „Bartek” i wreszcie Kornel.
Pierwszy zaczął się wściekać „Antoni”. – Co to za solidarność?! – krzyczał. – To solidarność na kolanach! Solidarność z proszalnie wyciągniętą ręką! My nie możemy się poddawać, musimy walczyć! To jest jakaś solidarność zgarbiona! A my jesteśmy solidarnością walczącą!
Wywiązała się dyskusja o dalszych działaniach i sensie ich uzgadniania ze środowiskiem działaczy związkowych zgromadzonych wokół Władka Frasyniuka. Czuliśmy się częścią związku zawodowego „Solidarność” a jednocześnie nie chcieliśmy zaakceptować spolegliwej polityki biernego oporu przeciw ewidentnemu złu, jakie zalewało nasz kraj.
Wszyscy czuliśmy niesmak po spotkaniu z szefostwem RKS-u. To wtedy, na rogu ulic Orłowskiego i Braci Gierymskich powstał pomysł założenia nowej, odrębnej, aktywnej struktury NSZZ „Solidarność”, związku, z którego wszyscy wyrośliśmy. Jeszcze nie wiedzieliśmy, czy o naszej powstającej strukturze mówić ‘porozumienie’ czy może już ‘organizacja’. Początkowe wahania, czy powinniśmy używać w nazwie słowa „solidarność” zostały rozwiane przez Kornela: „to są nasze korzenie i mamy do tego prawo!” Spoiwem był aktywny antykomunizm.
Pierwszy numer nowego pisma „Solidarność Walcząca” miał cztery strony A4 i ukazał się 38 lat temu (13 czerwca 1982 roku) w ok. 10 tys. egzemplarzy. Opublikowałem w nim tekst „Dlaczego ulica?” jako „Piotr Kminkiewicz”, po którym „Solidarność Walcząca” uzyskała etykietkę ekstremy podziemia – zarówno od ugodowo nastawionego RKS-u NSZZ „Solidarność”, jak i od komunistycznych władz PRL. Wkrótce skonstruowaliśmy zasady działania nowej struktury, powstała przysięga, której złożenie oznaczało przystąpienie do „Solidarności Walczącej”. Na czele organizacji stanęła Rada SW. Przewodniczącym Rady SW był Kornel Morawiecki, a w jej skład weszli:
A pierwszy numer pisma „SW” zaczynał się tak:
Dlaczego walka?
***
Dzisiaj patrzę na tę historię sprzed 38 lat znacznie spokojniej i próbuję znaleźć najcenniejszą wspólną cechę założycieli SW oraz dziesiątek, setek jej kolejnych członków.
Oczywiście, że przez tyle lat wielu z nas wybrało różne drogi. Wielu w ogóle przestało się interesować polityką. W różnych okresach wielu z Polski wyjechało, ale też liczni do Kraju wrócili. Duża część była w różny sposób represjonowana przez ówczesne władze PRL. Niektórzy zajmują się sztuką, inni gospodarką, wielu nauką, liczni są już emerytami. Część jest chora, inni – zdrowi, część uboga, część zamożna. Wielu już umarło. A z pewnością umrzemy wszyscy.
Co pozostanie?
Gdy żył Kornel, to przy różnych okazjach ścieraliśmy się, jak powinna wyglądać Polska, jak rozumieć ‘solidaryzm’, jaka jest przyszłość tej kiełkującej już w latach 80-tych zeszłego wieku myśli? Przez jakiś czas wyobrażałem sobie, że ta „idea solidaryzmu” to jest właśnie to spoiwo, które pozostanie po nas, które jest najważniejsze, do którego będą lgnąć inni, które będzie ogarniać coraz większe obszary pozytywnie i pokojowo łącząc ludzi. Jakąś nadzieje obudziły przecież wizyty w Polsce św. Jana Pawła II nie stroniącego od słowa ‘solidarność’ w swoich homiliach i przemówieniach. Nikt jednak z poważnych filozofów nie podjął rzuconej przez Kornela i powtórzonej przez ówczesnego papieża rękawicy budowy nowego ustroju społeczno-politycznego. Drugi raz błysnęła nadzieja ‘solidaryzmu’, gdy prezydent Lech Kaczyński wmurował we Wrocławiu pamiątkową tablicę z tekstem odnoszącym się do „Rzeczypospolitej Solidarnej”. Wydawało mi się wtedy, że ktoś mądrzejszy ode mnie lada chwila rozwinie tę myśl rzuconą przez Kornela a utrwaloną w kamieniu przy wrocławskiej zajezdni tramwajowej. Tak się nie stało. Zatem na dziś należałoby wyciągnąć wniosek, że to nie ‘solidaryzm’ jest cechą dystynktywną członków „Solidarności Walczącej”.
Nie oznacza to jednak, że pomysł „Rzeczypospolitej Solidarnej” należy odłożyć na półkę jako ślepą uliczkę ewolucji ustrojów. Być może weźmie się za to jeszcze jakiś myśliciel, chociaż zadanie to niełatwe. Bowiem nawet pytanie czy ustroje społeczno-polityczne w ogóle ewoluują – nie znalazło jeszcze jednoznacznej odpowiedzi. Być może „Gazeta Obywatelska” mogłaby takiej ideologicznej dyskusji w dłuższej perspektywie patronować, ale chyba powinna najpierw rozwiązać swoje wewnętrzne organizacyjne zadania.
Co zatem pozostaje z dawnej „Solidarności Walczącej” skoro nowy ustrój „solidaryzm” do dziś jest utopią? Czy mamy jakąś cechę, która różni nas od innych? Cechę, której brakuje dzisiejszym społeczeństwom?
Z pomocą znalezienia takiej cechy przychodzi biblijna historia o Dawidzie i Goliacie podrzucona mi do ponownego przeczytania przez Andrzeja Myca. Warto ją zacytować.
45 Dawid odrzekł Filistynowi: «Ty idziesz na mnie z mieczem, dzidą i zakrzywionym nożem, ja zaś idę na ciebie w imię Pana Zastępów, Boga wojsk izraelskich, którym urągałeś. 46 Dziś właśnie odda cię Pan w moją rękę, pokonam cię i utnę ci głowę. Dziś oddam trupy wojsk filistyńskich na żer ptactwu powietrznemu i dzikim zwierzętom: niech się przekona cały świat, że Bóg jest w Izraelu. 47 Niech wiedzą wszyscy zebrani, że nie mieczem ani dzidą Pan ocala. Ponieważ jest to wojna Pana, On więc odda was w nasze ręce».
48 I oto, gdy wstał Filistyn, szedł i zbliżał się coraz bardziej ku Dawidowi, Dawid również pobiegł szybko na pole walki naprzeciw Filistyna. 49 Potem sięgnął Dawid do torby pasterskiej i wyjąwszy z niej kamień, wypuścił go z procy, trafiając Filistyna w czoło, tak że kamień utkwił w czole i Filistyn upadł twarzą na ziemię. 50 Tak to Dawid odniósł zwycięstwo nad Filistynem procą i kamieniem; trafił Filistyna i zabił go, nie mając w ręku miecza.
51 Dawid podbiegł i stanął nad Filistynem, chwycił jego miecz, i dobywszy z pochwy, dobił go; odrąbał mu głowę. Gdy spostrzegli Filistyni, że ich wojownik zginął, rzucili się do ucieczki. 52 Powstali mężowie Izraela i Judy, wydali okrzyk wojenny i ścigali Filistynów aż do Gat i bram Ekronu; a trupy filistyńskie leżały na drodze z Szaaraim aż do Gat i Ekronu. 53 Izraelici wracając potem z pościgu za Filistynami, złupili ich obóz. 54 Dawid zaś zabrał głowę Filistyna i przeniósł ją do Jerozolimy, a zbroję umieścił w przybytku.
Poraża w tej historii prostota, z jaką Dawid rozprawił się z Goliatem. Na zdrowy rozum nie miał najmniejszych szans. Za Goliatem stały ogromne i dobrze uzbrojone wojska. Był też Goliat jakimś niewiarygodnie wielkim symbolem siły dla Filistynów, bowiem jego śmierć rozbiła kompletnie ich bojowego ducha. „Rzucili się do ucieczki” tylko dlatego, że zniknął ich symbol mocy. A Dawid tak naprawdę nic przecież wielkiego nie zrobił. Wystrzelił jeden kamień z procy. Dlaczego Dawid nie bał się ogromnego Filistyna?
Wydaje mi się, że my, członkowie „Solidarności Walczącej”, jesteśmy trochę jak ten mały pasterz: mamy hart ducha i niesamowitą wiarę w to, że z nami jest jakaś przeogromna siła Prawdy. Więc po prostu nie boimy się.
To oczywiście nie oznacza, że niejeden z nas z nerwów dostał nadkwasoty, wysypki czy drżenia nóg. Przeżyliśmy przecież różne sytuacje, w których fizyczne objawy strachu dawały się we znaki. Przyznam z pewnym skrępowaniem, że gdy mnie aresztowano, ze strachu nie mogłem jeść. Fizyczne objawy strachu były u wielu, ale to co robiliśmy wymagało jednak perspektywicznej odwagi i przekonania, że za nami stoi Prawda.
Takiej odwagi – zwanej potocznie odwagą cywilną – brakuje dzisiaj współczesnym społeczeństwom. Nie widać jej na różnych poziomach: u dzieci w szkole, młodych absolwentów poszukujących sensu życia, pracy, rodziny. Ale także u dojrzałych polityków (łącznie z premierami – tak, tak), dziennikarzy czy naukowców. Przecież za odwagę nie grożą dzisiaj żadne, porównywalne z 1982 rokiem represje! Powszechną dziś postawą staje się unikanie jasnych sądów, uciekanie od odpowiedzialności, rezygnacja z jednoznacznych opinii. Często maskuje się to intelektualnym niuansowaniem („to nie jest takie proste, proszę pana”) ale spod tej maski wyziera zwykłe tchórzostwo dla niepoznaki nazywane obecnie ‘poprawnością’. Ta społeczna i polityczna „poprawność” jest odwrotnością odwagi i hartu ducha – cech rozpowszechnionych wśród członków „Solidarności Walczącej”. Ta „poprawność” to jest obrzydliwa ciągła obawa o własny wizerunek. To jest po prostu strach przez Prawdą.
Współczesny świat znalazł się w pewnej pułapce rugującej cnotę odwagi z życia publicznego. Przyczyny upatruję we współczesnych środkach komunikacji. Nie sprzyjają one odwadze. Odkąd anonimowy donos został podniesiony do rangi ‘opinii publicznej’ – jesteśmy świadkami degrengolady publicznego dyskursu zamieniającego się w rzeźnię wyzwisk. Tak, to właśnie w ten sposób nasz „błogosławiony” internet powoduje atrofię społecznych więzi. Internet daje złudzenie anonimowości, a ta jest potrzebna wtedy, gdy człowiek nie może poradzić sobie z nagromadzonym złem i pragnie go z siebie ze wstydem wyrzucić. Stąd tyle brudu w anonimowych wypowiedziach tak zwanych „internautów”. „Internautów” – czyli kogo? Anonimowych, bojaźliwych frustratów nie potrafiących z otwartą przyłbicą stawić czoła przeciwnikowi.
Wystarczy rzucić okiem na tzw. dyskusje pod artykułami „Wirtualnej Polski” bądź „Gazety Polskiej” i przypomnieć sobie czasy, gdy nie było możliwości anonimowego upubliczniania dowolnych poglądów… Na ilu dzisiejszych blogach uczestnicy dyskutują podpisując się otwarcie imieniem i nazwiskiem? Nie wspomnę już o tzw. mediach społecznościowych służących w istocie do utrwalania sztucznych, niepełnych relacji między ludźmi. Nawet bardzo specjalistyczne witryny, gdzie po prostu nie każdy umie się wypowiedzieć, zachęcają by uczestniczyć w wymianie poglądów pod pseudonimem. Cóż za upadek! Tak, to ten wielki wynalazek pozwalający na natychmiastową komunikację z najdalszymi zakątkami świata jest dziś przyczyną zamykania się jednostek w skorupach fałszywych wizerunków. Tchórzostwo ujawnienia własnego ‘ja’ rozlało się tak szeroko po świecie, że zasadne staje się pytanie: czy dzisiaj jeszcze można od kogokolwiek oczekiwać odwagi?
I tu właśnie, gdy staram się spiąć te 38 lat jakąś klamrą, widzę rolę „starych wyjadaczy” z „Solidarności Walczącej”. To w naszych środowiskach nie powinno być anonimowości poglądów ani działań. Swoim życiem pokazujemy, że nie mamy się czego wstydzić, że nie ukrywamy swoich słabości ani sukcesów. Jesteśmy w stanie ponieść konsekwencje głoszenia własnych poglądów. Buta? Zarozumiałość? Nie: to my – jak biblijny Dawid – wierzymy w siłę Prawdy stojącej za naszymi plecami.
Najwyżej nas zabiją! Przecież nie jesteśmy tacy ważni…
Paweł Falicki
Czerwiec 2020