Teresa Zajdel
Urodziłam się na Wołyniu, w położonym nad rzeką Styr Łucku, w rodzinie katolickiej. Moje nazwisko panieńskie brzmi Weiss. Mama przed ślubem nosiła nazwisko Zielińska, a jej mama, a moja babcia, nazywała się z domu Dąbrowska. Jedna z moich ciotek twierdziła, że nasi przodkowie, Dąbrowscy, byli spokrewnieni z generałem Dąbrowskim. Niestety, kiedy się o tym dowiedziałam, nie miałam już ani babci, ani mamy, które mogły cokolwiek wiedzieć w tej kwestii. Nie miałam kogo o to zapytać. Mój dziadek był ekonomem w bardzo dużym majątku. Moją prababcię, matkę dziadka, było stać na to by wykształcić dzieci, więc jeden z jej synów został agronomem, a drugi lekarzem. Dziadkowie mieli jeszcze dwie córki. Ich piąte dziecko zmarło. Moja mama z kolei, zajmowała się domem, a ojciec, Edmund Weiss, pracował jako urzędnik w wojewódzkiej Izbie Skarbowej. Ja jestem jedynaczką. Kamienica, w której mieszkaliśmy w Łucku była żydowska. Stała przy głównej ulicy miasta, Jagiellońskiej. Jako dziewczynka bawiłam się na podwórku z żydowskim chłopcem. Łuck był miastem wojewódzkim. Dziś to miasto liczy około 280 tysięcy mieszkańców, wówczas było naturalnie mniejsze i mniej liczne. Moja babcia miała dom liczący dziesięć pokoi. Mogła w nim mieszkać cała rodzina, ale rodzice zdecydowali, że będą mieszkać oddzielnie. Nie słyszałam nigdy o tym by w samym Łucku miały miejsce jakieś mordy ukraińskie na Polakach, ale poza Łuckiem owszem. Ukraińcy palili wioski, znęcali się nad ich mieszkańcami, dzieci rozbijali o płoty. Takie historie pamiętam. Nie słyszałam nigdy o jakichś poważniejszych zatargach między mieszkającymi w Łucku Polakami a Żydami. Żydzi byli najczęściej właścicielami sklepów albo kamienic. Jeśli mieli akurat kamienicę to wynajmowali w niej mieszkania. Część z nich była dobrze wykształcona, to byli adwokaci i lekarze. Ukraińcy natomiast mieszkali głównie w osadach pod miastem i utrzymywali się z tego, że sprzedawali mieszkańcom Łucka ziemniaki, warzywa, owoce, drób, jaja, mleko – szeroko rozumiane produkty spożywcze po prostu. W czasie wojny Niemcy utworzyli getto dla Żydów. Z początku nie było ono zamknięte i można było się do niego dostać z ulicy Królowej Jadwigi. Mieściło się w dzielnicy, która wcześniej była zamieszkana przez ludzi różnej narodowości, ta dzielnica miała taki, rzec by można, międzynarodowy charakter. Mieszkali tam i Rosjanie, i Niemcy. A’propos Niemców z Łucka, to słyszałam, że po wybuchu II wojny, rozkładali na ziemi duże, białe prześcieradła, które były widoczne dla lotników niemieckich bombowców. Nocą zaś, palili ogniska. Robili to by dać znak, że są Niemcami i żeby Luftwaffe nie bombardowało oznaczonych przez nich miejsc. Ale wracając do getta, byłam tam kilkakrotnie z mamą. Zanosiłyśmy tam żywność i leki. Co ciekawe, Żydzi z getta dopytywali się ciągle o kuropatwy. Podobno znali jakąś przepowiednię, która mówiła, że kiedy zaczną wymierać kuropatwy to naród żydowski też zginie. Raz wyprowadziłyśmy z mamą z getta żydowską dziewczynkę. Nie było to jeszcze wtedy trudne, wystarczyło trochę sprytu. Ja i ta dziewczynka, skakałyśmy razem, biegałyśmy, bawiłyśmy się. Kiedy wychodziłyśmy we trzy z getta, sprawiałyśmy wrażenie, że jesteśmy rodziną, że do getta przyszłyśmy razem. Nie budziłyśmy podejrzeń. Ta dziewczynka była w moim wieku i przez jakiś czas mieszkała później z nami. Za jakiś czas jednak, jej rodzice doszli do wniosku, że powinni ją mieć przy sobie i odprowadziłyśmy ją z mamą z powrotem. Mój ojciec przed wojną leczył się u żydowskiego lekarza o nazwisku Arnold. Kiedy rodzina Arnoldów trafiła do getta w Łucku, tata jakimś cudem wszystkich stamtąd wyciągnął. Ukrył ich później na wsi, ale nie razem. Dla bezpieczeństwa, doktor Arnold ukrywał się osobno, a jego żona z dziećmi osobno. Któregoś dnia doktor Arnold szedł przez las i spotkał Ukraińca. Ukrainiec go rozpoznał i zastrzelił. Pani Arnold z dziećmi przetrwała wojnę i ostatecznie zamieszkała w Anglii. Rodzice pomagali też osobom, które nie były Żydami. Któregoś razu na przykład, w naszym domu skryli się mężczyźni, którzy uciekli z transportu do Niemiec. To był transport wywożący ludzi na roboty przymusowe. Ci panowie przebywali jednak u nas krótko, bo ojciec szybko znalazł im inne kryjówki. Mama po latach ich odnalazła, jeden z nich był wtedy pułkownikiem w Ministerstwie Obrony Narodowej. Dostaliśmy dokument potwierdzający to, że pomagaliśmy polskim zbiegom. Dowiedzieliśmy się wtedy, że niewielu było ludzi, którzy ryzykując swoją wolność i życie pomagali innym. Żydowski Instytut Historyczny również wystawił nam potwierdzenie na piśmie, że rodzice pomagali Żydom w czasie okupacji niemieckiej.
W dniu, w którym wybuchła II wojna światowa, w naszym domu gościli krewni z Warszawy. Tata był w tym czasie w Ołyce, w największym majątku Radziwiłła. Chciał jak najszybciej wrócić do Łucka, zorganizował jakiś rower i wracał rowerem. Opowiadał później, że ludzie jadący samochodami, porzucali je i uciekali przez kartofliska. Tata został wtedy ranny, w trakcie bombardowania, ale dotarł jakoś do domu. Rodzice wynajęli później trzy ukraińskie furmanki i nimi wyjechaliśmy z miasta. Mieliśmy zatrzymać się w pewnym domu, ale rodzice ostatecznie zrezygnowali, bo ten dom stał przy głównej drodze, miał dach pokryty blachą i uznali, że to nie będzie bezpieczne miejsce. Zatrzymaliśmy się na krótko w jakiejś leśniczówce, a później wróciliśmy do domu. Pamiętam, że Niemcy pozwolili Ukraińcom na posiadanie własnej policji. Ukraińscy policjanci mieli czarne mundury. Ukraińcy mieli też drukarnię i wydawali gazetę w języku ukraińskim i niemieckim. Kiedy do miasta weszli Sowieci zabrali nam jeden pokój i umieścili w nim jakiegoś swojego wojskowego.
W niedzielę, 22 czerwca 1941 roku świeciło słońce, była piękna pogoda. Usłyszeliśmy wybuchy, strzały, wiedzieliśmy już, że Niemcy ruszyli na Sowietów. Znów postanowiliśmy wyjechać z miasta, tak jak we wrześniu 1939 roku, ale przy okazji też wysiedlić z mieszkania naszego przymusowego radzieckiego „sublokatora”. Nie było to łatwe, bo kiedy tłumaczyliśmy mu, że słychać wybuchy, że idzie front niemiecki, to on, jak gdyby nigdy nic, bagatelizował wszystko i mówił, że to nie żaden front, tylko burza nadciąga. Później, kiedy już nie dało się obronić twierdzeń, że to burza nadciąga, stwierdził, że pewnie odbywają się w pobliżu jakieś manewry i koniec końców, nie wyszedł. Tymczasem ja i moi rodzice ruszyliśmy na przedmieścia, gdzie mieszkali nasi znajomi. Nim tam dotarliśmy rozpoczęło się bombardowanie. Ojciec uznał wtedy, że musi jeszcze wrócić do biura. Wracając z biura zahaczył o nasze mieszkanie i wziął ze sobą kilka dodatkowych rzeczy. W nocy przedostaliśmy się na wieś, to była wieś ukraińska. Gospodyni, do której rodzice zwrócili się o pomoc, odmówiła jej nam. Było bardzo niebezpiecznie. Bomba trafiła w skład amunicji, uskoczyliśmy wtedy w lej czy wykrot, pociski latały nam nad głowami. Rodzice zdecydowali, że jednak wracamy do domu. Kiedy jednak dotarliśmy do mieszkania, okazało się, że jest ono ogołocone, bo dozorczyni, Ukrainka, zwyczajnie nas okradła.
Ojciec był w Armii Krajowej, w oddziale Łuna, nosił pseudonim Żbik. Mama też była w Armii Krajowej, pomagała jak mogła. W konspiracji mieli taki zwyczaj, że kiedy było do wykonania jakieś trudne, niebezpieczne zadanie, to wyznaczano do niego kogoś przez losowanie. Raz padło na ojca. Obok domu, przy którym stał niemiecki strażnik, pod płytą, ukryta była broń. Ojciec miał ją wyciągnąć. Przebrał się za żebraka i udając go, wypełnił powierzone mu zadanie, a wyciągniętą broń dostarczył swojej organizacji. Ojciec załatwiał też fałszywe dokumenty dla znajomych, którzy chciały przekroczyć granicę, ale nie wiem jak to konkretnie robił. W czasie okupacji pracował w tej, wspomnianej przeze mnie wcześniej, drukarni ukraińskiej jako magazynier i zaopatrzeniowiec. Mama nie pracowała, zajmowała się domem. Jeszcze na jakiś czas przed tym jak Niemcy zaczęli się wycofywać przed Armią Czerwoną, jacyś oficerowie przyszli do drukarni szukając dwóch mężczyzn, których chcieli aresztować. Ktoś z pracowników drukarni zauważył, że jedno z nazwisk poszukiwanych to Weiss i ostrzegł ojca, a on natychmiast uciekł do lasu, do partyzantki. To było zimą. Kiedy wrócił już z tego lasu, był bardzo chory, miał bronchit.
W święto Matki Bożej Gromnicznej, 2 lutego 1944 roku, Armia Czerwona podeszła pod Łuck. Nasze podwórko było przejściowe, bo kamienica stała przy głównej ulicy, Jagiellońskiej, a oficyna przy ulicy Traugutta, czyli następnej, więc Niemcy przebiegali tędy na skos. Armia niemiecka podpaliła mosty na Styrze, żeby Sowieci nie mogli dostać się do miasta. Słyszałam o Żydach, którzy nakładali opaski i wołali w stronę Sowietów: „Nasi wyzwoliciele!”. W trakcie ofensywy schroniliśmy się w katakumbach łuckiej katedry. Ojciec był już bardzo chory, jak wspominałam, miał galopujące suchoty. Proboszcz przyniósł mu leżak by mógł się wygodniej ułożyć, ale tata nie chciał leżaka, chciał wracać do domu, mówił, że nie przetrzyma w tych katakumbach. Wciąż trwały bombardowania, bo na obrzeżach miasta ciągle byli Niemcy. Tata zmarł 9 marca 1944 roku. Na prośbę mamy, proboszcz, z którym ojciec pozostawał w bardzo dobrych stosunkach, wydał mamie takie specjalne zaświadczenie z pieczątką i podpisem. Wynikało z niego, że mimo tego, że nosimy niemiecko brzmiące nazwisko jesteśmy Polakami i katolikami. Mama poprosiła o taki dokument, bo bała się, że przez Sowietów wezmą nas za Niemki i to się źle dla nas skończy. Ten proboszcz nazywał się Władysław Bukowiński i w 2017 roku został beatyfikowany. To także on udzielił mi I Komunii Świętej. Wystawione przez niego zaświadczenie mam do dziś. Chciałam je przesłać do Łucka jako pamiątkę, do jakiegoś muzeum choćby, ale nie znam tam nikogo, a zależy mi by trafiło ono w dobre, zaufane ręce.
Rok 1944 zbliżał się ku końcowi. Mama twierdziła, że ktoś z Żydów doniósł władzom sowieckim, że ona jest w Armii Krajowej, a ojciec popełnił samobójstwo ze strachu przed zbliżającymi się Sowietami. To ostatnie było naturalnie nieprawdą. Nadszedł grudzień 1944 roku, zbliżały się święta. Pamiętam, że w domu była praczka, robiła przedświąteczne pranie i wtedy przyszła do mieszkania milicja, tak zwana kontrazwietka. Urządzili nam rewizję, ale nie znaleźli niczego co by ich zainteresowało. Postanowili więc zarekwirować biżuterię, chwycili ją, ale mama im ją wyrwała i rzuciła mnie. Wtedy ją aresztowali, zabrali. Towarzyszyłam jej w drodze do aresztu, odprowadzałam ją. Po drodze mijaliśmy piekarnię, był tam taki pan, którego mama poprosiła, żeby zaglądał wieczorem, jeśli będzie mógł, do naszego domu. Bo Sowieci chodzili po mieszkaniach i kradli. Zdarzyło się, że jeden z nich z pistoletem podszedł pod nasze drzwi, kazał otwierać, ale myśmy nie otworzyły. Wtedy on odciął klamkę szablą. Mamę zabrali do jednej z willi oficerskich, bo te wille Sowieci pozajmowali do swoich celów. Wiedziałam zatem gdzie mama jest. Następnego dnia poszłam tam więc – sama, samiuteńka – zanieść jej jedzenie. Miałam wtedy 11 lat. Znałam rosyjski, więc wpuścili mnie do mamy. Ona wzięła mnie na kolana i coś do mnie mówiła. A obok nas, stał non stop sołdat z pepeszą. Dopiero po chwili zorientowałam się, że ona chce mi coś przekazać. Raz po polsku, raz po rosyjsku powtarzała, że chce mi wsunąć gdzieś jakąś karteczkę. I wsunęła. Do rękawiczki, do palców. Wkrótce się z nią pożegnałam, nie chciała abym coś więcej jeszcze jej przynosiła. Widziałam, że bardzo to wszystko przeżywa. Wychodzę, a tu przede mną wyrasta lejtnant, Żyd i wrzeszczy, że jak to możliwe, że do więźnia politycznego wpuszczono kogoś na widzenie. Jakiś sowiecki żołnierz zaczął mu tłumaczyć, że ja jestem dzieckiem i nie stanowię żadnego zagrożenia. A on krzyknął: „To dziecko jest mądrzejsze od was!”. I zabrali mnie na rewizję. Mamę zresztą też, tylko w osobnym pomieszczeniu. Nic nie znaleźli i powiedzieli, że mogę iść. Ledwie wybiegłam z budynku i słyszę, że mnie znów wołają. Pamiętam, że wtedy zastanawiałam się czy tej karteczki, tego grypsu, nie wyrzucić. Bo przecież jakby ją znaleźli, to koniec. Ale nie wyrzuciłam. Tymczasem okazało się, że oni zorientowali się, że miałam ze sobą książeczkę. To była książeczka do nabożeństwa, od I Komunii i uznali, że w niej mogę wynosić jakiś gryps. Przetrząsnęli ją więc we wszystkie strony, ale była pusta. I tak oto ten gryps wyniosłam w rękawiczce. W domu przeczytałam jego treść. Mama prosiła w nim o wykreślenie niektórych nazwisk, zniszczenie pewnych zdjęć i przede wszystkim zwracała się do babci, by ta wzięła mnie do siebie. Mama obawiała się, że jeśli będę mieszkać sama to Sowieci mnie jeszcze gdzieś wywiozą i że potem się nie odnajdziemy. Wkrótce przewieźli mamę do więzienia do Lwowa. Osadzili ją przy ulicy Kadeckiej czterdzieści ileś, mówiła mi ile to było dokładnie, ale nie pamiętam teraz. My z babcią zaczęłyśmy przygotowywać się do wyjazdu na zachód. Miałyśmy już wszystko spakowane, ale za pierwszym razem do naszego wyjazdu nie doszło. Potem okazało się to szczęśliwym zbiegiem okoliczności, bo mamę zwolnili i kiedy wróciła do Łucka to jeszcze nas zastała. Pojechałyśmy potem wszystkie trzy drugim transportem. Byłyśmy przekonane, że wyjeżdżamy z Wołynia na krótko. Mówiło się, że państwa zachodnie nie oddadzą Polski pod skrzydła Moskwy, że ruszą na Sowietów i nas odbiją. Jednak były to tylko nasze marzenia, które się nie spełniły. Jechałyśmy pociągiem towarowym, w bydlęcych wagonach, mieliśmy samowar w wagonie i piliśmy gorącą herbatę. Ta podróż wyglądała tak, że trochę jechaliśmy, trochę staliśmy. Kiedy pociąg dojechał do Lublina postanowiłyśmy wysiąść i zatrzymać się tam u naszej gosposi. W Lublinie mieszkał też mój wujek i było to miasto nie tak bardzo odległe od Łucka. A my przecież wierzyłyśmy, ze do niego wrócimy, ze to tylko kwestia czasu. Dostałyśmy mieszkanie przy placu 3 Maja. Brakowało wtedy mieszkań, wszystko było w gruzach, więc wszędzie kogoś dokwaterowywali. W Lublinie jednak pozostałyśmy tylko 3 miesiące. Spotkałyśmy bliskiego krewnego, którego rodzina otrzymała jako rekompensatę młyn w powiecie Świecie i na jakiś czas przeniosłyśmy się do nich. Później mama pojechała do Warszawy by tam wystarać się o rentę po ojcu dla mnie. W Warszawie odnalazła ciocię, której mąż przed wojną i po wojnie był dyrektorem banku. Ta ciocia w zrujnowanej stolicy otworzyła sklepik, a mama pomagała jej w pracy. Nie widziałam swojej matki wtedy przez rok. Po roku przyjechała po mnie i zabrała mnie do Gdyni. Tam miałyśmy zamieszkać razem, bo tam przebywał jej brat. Przed wojną służył w marynarce wojennej, a później pływał na „Piłsudskim”. Mama dużo pracowała. Najpierw zrobiła kurs pisania na maszynie, bardzo chcieli zatrudnić ją na komendzie policji, ale jakoś udało jej się od tego wykręcić. Później pracowała w „Orbisie”, a jeszcze później została księgową w „Społem”. Ja musiałabym siedzieć całe dnie sama w domu, a siostry urszulanki prowadziły w Gdyni szkołę z takim półinternatem. To trochę jak świetlica tylko dla starszych uczniów. Po szkole nie musiałam wracać do pustego domu, mogłam tam odrobić lekcje, pouczyć się, coś zjeść.
W grudniu 1970 roku, jak większość ludzi w Polsce, przygotowywałam się do świąt Bożego Narodzenia. Pracowałam wówczas w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej przy ul. Waszyngtona w Gdyni. Obok miał siedzibę sztab wojskowy. Krótko wcześniej powstał na terenie sztabu nowy budynek i widzieliśmy, jak przywieziono tam funkcjonariuszy Zmechanizowanych Oddziałów Milicji Obywatelskiej (ZOMO). Tak mi się przynajmniej wydaje, że to było ZOMO. Budynek był jeszcze pusty, a oni wchodzili do klatki schodowej. Przyjechały też samochody wojskowe, wiozły broń z Helu. Na Hel natomiast tę broń dostarczono statkiem. Widzieliśmy jak ją, tu w Gdyni, rozładowywano. W pewnym momencie wyszłam do pobliskiej piekarni, ale kiedy zrobiłam zakupy, nie mogłam już wrócić tą samą drogą do pracy, bo ulice Waszyngtona i Pułaskiego zostały ogrodzone drutem kolczastym. W naszym instytucie mieliśmy dalekopisy i inne urządzenia komunikacyjne, na które w tamtym okresie nie nałożono blokady, więc mogliśmy nadać wiadomości z informacjami co się dzieje w Gdyni. Wkrótce dobiegły do nas odgłosy strzałów. Kiedy usłyszałam te strzały natychmiast przypomniała mi się wojna. Po zakończeniu pracy pobiegłam do sklepu, żeby zrobić takie powiedzmy „wojenne” zapasy. Miałam akurat trochę więcej pieniędzy, bo teściowa przysłała mi na święta. Nakupiłam świec, zapałek i innych produktów pierwszej potrzeby. Ze sklepu ruszyłam do apteki po lekarstwa dla schorowanej mamy. Widok zasieków, masy milicji i wojska sprawił, że cały mój nastrój przedświąteczny prysł. Do domu wracałam biegnąc. Ulicą Śląską, przy której mieszkałam i mieszkam, jechały już samochody z rannymi, widziałam jak wyciągali ich zakrwawione czapki. Wkrótce tez pojawiły się helikoptery. Dowiedzieliśmy się, że zginęli ludzie. Zatelefonowałam do pracy i powiedziałam, że następnego dnia nie przyjdę, bo mam chorą matkę i córka Małgosia, która też wtedy była chora, jeszcze w pełni nie wyzdrowiała. Podkreśliłam, że muszę się nimi zaopiekować. W słuchawce usłyszałam, że nie mam po co wychodzić do pracy, bo i tak nie dam rady przedrzeć się do instytutu pracy przez czołgi. Czołgów było mnóstwo. Z okien w domu, we trzy ja, mama i Małgosia, obserwowałyśmy co dzieje się na ulicach. Rozpędzano tłum przed siedzibą prezydium. Milicja goniła uciekających cywilów nasypem kolejowym. Nie daleko był hotel robotniczy w którym mieszkali stoczniowcy, biegło do niego wiele osób by się ukryć. Wyszłam wówczas z mieszkania i otworzyłam takie przejściowe drzwi na podwórko, żeby uciekający mogli przebiec bez trudu na drugą stronę, jak już wpadną na to nasze podwórze. Później poszłam do sąsiadki, która mieszkała wyżej, żeby z okien jej domu móc zobaczyć co dalej dzieje się pod hotelem robotniczym. Z jej okien był szerszy widok niż z moich. Hotel był otoczony przez ZOMO, a stoczniowcy rzucali w zomowców z hotelowych okien czym popadło. Zomowcy wbiegli do środka i wyciągali wszystkich po kolei. Przed budynkiem stały już samochody, które czekały na stoczniowców i zomowcy pakowali ich do nich. W pewnym momencie hotel opustoszał. Obserwowaliśmy to wszystko w ogromnym napięciu. Tamten grudzień uświadomił mi, że nie wolno godzić się na to wszystko, że nie wolno popierać władz. To właśnie w grudniu 1970 roku postanowiłam być „przeciw”. Jedyną strefą wolności w Polsce był wtedy Kościół katolicki. Należałam do gdyńskiej parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa, której proboszczem był ksiądz Hilary Jastak. Miałam z nim kontakt, bo pomagał wtedy mojej mamie. Ksiądz Jastak to legenda Gdyni, stoczni gdyńskiej, strajków w 1980 roku. Był kapelanem „Solidarności”. W grudniu 1970 roku wspierał rodziny zabitych w czasie rozruchów. W 1980 roku, w sierpniu, na prośbę stoczniowców, odprawił pierwszą Mszę świętą w stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. To była pierwsza taka Msza polowa w zakładzie pracy, wielkie wydarzenie. W stanie wojennym pomagał uwięzionym i internowanym, pomagał tez podziemnym. Nazywano go „Król Kaszubów”.
Minęło 11 lat i znów przygotowywałam się do świąt Bożego Narodzenia. W sklepach niczego nie można było dostać, więc załatwiłam sobie od znajomych ze wsi indyka, śmietanę, jajka, wiadomo te wszystkie produkty, które są potrzebne na święta. Po odbiór tych produktów miałam pojechać do Smętowa, za Pelplin, w niedzielę 13 grudnia. W sobotni wieczór, 12 grudnia, do północy słuchałam radia Wolna Europa. Bardzo często słuchałam tej rozgłośni nocami. O północy, zupełnie znienacka, sygnał radiowy całkowicie się urwał. Tylko trzaski, piski i nic więcej. Położyłam się spać, a rano wstałam i usłyszałam w radiu, że wprowadzono stan wojenny. Obudziłam córkę i poinformowałam ją o tym. Córka uderzyła w płacz. Miała chłopaka, który przebywał w Londynie i nie wracał do Polski ze względu na niepewna tutaj sytuacje. Teraz, w związku z wprowadzeniem stanu wojennego, dodatkowo zamknięto granice wiec wogóle nie było już mowy o jego powrocie. A we mnie, tak jak w grudniu 1970 roku, znów uruchomił się samoczynnie ten „wojenny” tryb funkcjonowania. Zaczęłam planować jak zabezpieczyć na ten niepewny czas rodzinę, bo przecież nikt nie wiedział co dalej będzie. Postanowiłam, że pojadę mimo wszystko do Smętowa, tak jak planowałam. Nie wiedziałam czy będę miała czym wracać, ale zdecydowałam, że zaryzykuje. Kiedy dojechałam do Smętowa tam jeszcze nic nie wiedzieli o stanie wojennym. Do Gdyni udało mi się wrócić ostatnim możliwym pociągiem. Panował w nim straszny tłok. W międzyczasie jeszcze wprowadzono godzinę policyjną. Byłam bardzo obładowana torbami, więc bałam się, że te torby będą wzbudzać podejrzenia u milicji, że będą mnie rewidować. Na szczęście nic takiego się nie stało. Zaczęłam nawiązywać kontakty z osobami z „Solidarności”. Najpierw z Wiesią i Zosią Kwiatkowskimi. Pamiętam, że Zosia stanęła na czele strajku, pracowała wtedy gdzieś na Redłowie. Później ją zamknęli, później zwolnili, a potem aresztowali po raz drugi. Miałam dość dobry kontakt z Anką Walentynowicz. Ona, podobnie jak ja, również urodziła się na Wołyniu, tyle, że w Równem. Kiedy później do niej telefonowałam, to zawsze przedstawiałam się jej jako „Rodaczka”, mówiłam „Z tej strony Rodaczka”, a ona od razu wiedziała o kogo chodzi. Kolegowałam się również z Andrzejem i Joanną Gwiazdami, bywała w moim domu Ewa Kubasiewicz. Kiedy aresztowali Romka Zwiercana to pomogłam nagłośnić w Wolnej Europie jego sprawę. Poprosiłam wówczas o pomoc Zbyszka Romaszewskiego, a on mnie w tym skutecznie wsparł. Zbyszek zresztą też u mnie bywał, najpierw sam, a później także z żoną. Na czele poznańskiego oddziału „Solidarności Walczącej” stał Maciek Frankiewicz, który raz przyjechał do mnie z plecakiem pełnym bibuły i książek bezdebitowych. Później wciągnęłam do „Solidarności Walczącej” Janka Białostockiego, który był moim krajanem, „rodakiem” z Kresów, z Wołynia. Nasze rodziny znały się jeszcze przed wojną, a dziadek Janka był pierwszym dowódcą Narodowych Sił Zbrojnych. Janek nawiązał kontakt z Edkiem Frankiewiczem, a za jego pośrednictwem z Romkiem Zwiercanem i zaczął pracować przy nadawaniu audycji Radia „Solidarność Walcząca”.
Brałam udział we wszystkich spotkaniach w kościele św. Brygidy w Gdańsku. U księdza Jankowskiego oczywiście. Jeździliśmy z Gdyni kolejką do św. Brygidy, staraliśmy się siadać w tym samym wagonie, z wagonu powiewała zawsze polska flaga, a w środku mieliśmy krzyż i śpiewaliśmy. Obserwowałam ludzi na stacjach, na których kolejka zatrzymywała się. Byli tacy, którzy omijali nasz wagon szerokim łukiem, od razu wiedzieli, że do naszego wagonu nie wsiądą. Bali się. Ale byli też i tacy, którzy wskakiwali do nas. Nawet kiedy czasem było bardzo tłoczno, robili wszystko, żeby się dostać do naszego wagonu. Któregoś razu byłam też na Mszy za ojczyznę w Sopocie, w kościele ojców redemptorystów. Na sopockich ulicach widoczni byli zomowcy, więc zapytałam kogoś o powód ich obecności. Dowiedziałam się, że przyjechali tu bo następnego dnia coś miało się wydarzyć. A następnego dnia miał być pierwszy dzień wiosny i młodzież planowała topienie marzann. Jedną z marzann była kukła Wojciecha Jaruzelskiego. Marzanny miały być wrzucone do morza z sopockiego molo. Weszłam na to molo razem z Lilą Badurską, znaną gdańską działaczką „Solidarności”. Nawiasem mówiąc, Badurska musiała założyć kraty w drzwiach swojego mieszkania by chronić się przed zomowcami. Któregoś razu bowiem spałowali ją w domu! Więc żeby czuć się bezpiecznie miała w drzwiach te kraty. Ale wróćmy do Sopotu. Idziemy z Lilą po molo, patrzymy, a zomowcy prowadzą młodego chłopaka. Podbiegłam do nich i zapytałam chłopca jak się nazywa. Powiedział, jego matka była adwokatem w Gdańsku. Wsadzili go do samochodu, tzw. budy, który był zaparkowany przy Grand Hotelu. Kiedy szłyśmy z Lilą z powrotem, natknęłyśmy się na grupę młodzieży, więc ja mówię do tych młodych: „Waszego kolegę zamknęli w tym samochodzie, jest tam sam!” Ktoś wtedy zrobił mi zdjęcie. Krótko później zomowcy bili już tych młodych pałami i kopali. Podbiegłam do nich i krzyczałam żeby zostawili dzieciaków w spokoju, że oni się tylko cieszą wiosną, że niczego złego nie zrobili. Wtedy ten mężczyzna, który zrobił mi chwilę wcześniej zdjęcie, wskazał zomowcom na mnie, a oni złapali mnie i chcieli wepchnąć do tej swojej budy. Miałam przy sobie nielegalną książkę i trochę kartek z pieśniami. Musiałam to przed nimi ukryć. Powiedziałam więc, że muszę wziąć tabletki, bo mam wysokie ciśnienie i żeby dali mi chwilę. Chciałam zyskać odrobinę czasu na to żeby tą książkę i te kartki ukryć w bucie, w kozaku. Jednak nie udało mi się to i szybko schowałam wszystko pod beret. A miałam wtedy taki beret ze sztucznego misia. Kiedy zomowiec, który mnie złapał, zapytał, dlaczego mi się beret ta dziwnie przekrzywił, nie zareagowałam. Zawieźli tą budą mnie i załapaną młodzież na komisariat milicji w Sopocie. Wprowadzili nas do takiego pomieszczenia, gdzie stał rząd krzeseł, a za krzesłami były kaloryfery. Ponieważ był moment, w którym przy mnie nie było nikogo kto by mnie pilnował, wyciągnęłam z beretu nielegalne materiały i wrzuciłam pod kaloryfer. Byłam najstarszą osobą z zatrzymanych i z tego powodu wzięto mnie na przesłuchanie jako pierwszą. Nim jeszcze weszłam na to przesłuchanie, podszedł do mnie ten młody chłopak, którego zomowcy złapali na molo, dał mi kartkę z nazwiskiem, adresem i telefonem i poprosił, żebym dała znać jego matce co się z nim dzieje, żeby się nie denerwowała. Ten chłopak był pewien, że szybko mnie przesłuchają i szybko wypuszczą, a okazało się, że trzymali mnie bardzo długo. Przyszła po mnie kobieta, więc od razu zorientowałam się, że pewnie zrobią mi rewizję osobistą. Nie pomyliłam się. Zabrano mi rajstopy tłumacząc, że mogłabym się na nich powiesić. Następnie prowadzono mnie po schodach na piętro, na przesłuchanie. Potknęłam się na tych schodach i upadłam na kolana. Zapytałam co by było gdybym złamała w tych okolicznościach rękę albo nogę i usłyszałam w odpowiedzi, że założyliby mi gips. Powiedziałam wtedy, że musieliby wypłacić mi odszkodowanie, bo to złamanie powstałoby przez nich. Na górze zmierzyli mi ciśnienie. Miałam 240/120. Wystraszyli się. Położyli przede mną dokument i kazali podpisać. Odmówiłam. W końcu mnie wypuścili, chyba przez to wysokie ciśnienie. Na odchodne powiedzieli mi, że będę miała sprawę sądową w Gdańsku. Zapytałam wtedy jak to jest, że mieszkam w Gdyni, oni zatrzymują mnie w Sopocie, a sprawę mam mieć w Gdańsku. Nie odpowiedzieli. Ostatecznie żadnej sprawy nie miałam. Potem jeszcze mnie zatrzymali, zabrali mnie z domu. Zabrali na komendę, na Portową i przesłuchiwali. Mówili, że wiedzą, że chodzę na Msze za ojczyznę, pytali czy zajmuję się przechowywaniem bibuły itp. Ale to była już końcówka PRLu.
Opowiem jeszcze jedną rzecz. W październiku 1984 roku, to mógł być 13 października, odbywało się spotkanie, na którym była Joanna Gwiazda. Miał też być Andrzej, jej mąż, ale spóźnił się. Przyszedł i powiedział, że prowadził na nasze spotkanie ks. Jerzego Popiełuszkę, który akurat był w Gdańsku, ale nie doprowadził ostatecznie, bo po drodze zajrzeli jeszcze do ks. Jankowskiego i Jankowski nie pozwolił Popiełuszce odejść. Postanowiliśmy, że w takiej sytuacji to my dołączymy do Popiełuszki i pojechaliśmy do św. Brygidy, gdzie ks. Jerzy miał odprawić Mszę. I odprawił, a myśmy w niej wzięli udział. Tamtego dnia widziałam ks. Popiełuszkę po raz ostatni. Z tej Mszy ks. Jerzy jechał już prosto do Bydgoszczy, no a kiedy wracał z Bydgoszczy do Warszawy, to wiadomo co się stało. Porwali go. Kiedy już dowiedzieliśmy się, że ksiądz zaginął, zorganizowaliśmy specjalną Mszę w intencji ks. Jerzego u ks. Jastaka. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że Popiełuszko nie żyje. To była przepiękna Msza. Stoczniowcy ubrani w kombinezony i w kaski leżeli krzyżem. Napisaliśmy taki krótki apel, że żądamy wyjaśnienia co stało się z ks. Jerzym i daliśmy ludziom by się pod nim podpisywali. Później, kiedy pojechaliśmy na pogrzeb ks. Popiełuszki przekazaliśmy listy z tymi podpisami do episkopatu. W episkopacie bardzo się z nich ucieszyli, byli nam tak wdzięczni, że w zamian wręczyli naszej grupie akredytacje pozwalające wejść w czasie uroczystości pogrzebowych na dziedziniec. Dzień przed pogrzebem trumna była już wystawiona w kościele św. Stanisława Kostki. Więc jeszcze w nocy, koło pierwszej mniej więcej, pojechaliśmy tam by się pomodlić. Trumna była oczywiście zamknięta. Ksiądz był przecież bardzo zmasakrowany. A tłum był nieprzebrany. Na szczęście mieliśmy te akredytacje.
W działalność podziemną zaangażowała się również moja córka Małgosia. Przychodziła na msze ks. Popiełuszki, wręczała mu kwiaty. Później miała kontakty z Edkiem Frankiewiczem i Jankiem Białostockim. Edek wysłał ją nawet kiedyś na spotkanie z Andrzejem Kołodziejem, który miał jej przekazać jakieś informacje. Koniec końców córka wyjechała do Stanów Zjednoczonych.
Tekst pochodzi z nagrania wykonanego w czasie pobytu Teresy Zajdel w Jastrzębiej Górze.
Przepisała Ola Polecka-Wianecka